Menu Zamknij

O wyższości czarnego kwiatu nad eksperymentem kulinarnym

Przyszło mi kiedyś do głowy marzenie o mężczyźnie, który zadzwoniłby do mnie i powiedział „maleńka, idziemy jutro do klubu?”, a potem przyszedłby po mnie ubrany w dżinsy i białą koszulę ze banalną, czerwoną różą w zębach. Tańczylibyśmy całą noc, tylko razem, cały czas razem. On by mnie prowadził, uczyłby mnie różnych kroków, improwizowałby jak szalony. Może nawet wypilibyśmy po jednym piwie, czy drinku. Potem on odprowadziłby mnie do domu i pocałował namiętnie, zanim zniknęłabym za drzwiami.

Schwyciłam myśl i wrzuciłam ją do garnka, zamykając z trzaskiem pokrywkę. Włączyłam gaz, idea bulgotała, gotowała się wściekle przez kilka minut. Zdjęłam garnek z ognia i ostrożnie uchyliłam pokrywkę.

Rzuciła się na mnie wizja mężczyzny, który dzwoni do mnie, aby odwołać kolejne spotkanie, rzuca tylko zadawkowo, że mnie kocha, bardzo, ale nie ma czasu. Chcę o coś zapytać, ale już się rozłącza. Słyszę o nim zewsząd niejasne pogłoski, któraś z moich koleżanek widziała go z inną. Ponoć pali trawkę, chociaż zarzekał się się, że to nie w jego stylu.

Wizja gryzła mnie i szarpała za włosy. Złapałam ją jedną ręką, a drugą polałam tłuszczem patelnię, aby wściekła wizja mogła lepiej przylgnąć (I zasada nadnaturalności: wszystko co metafizyczne ma paradoksalne właściwości fizyczne). Rzuciłam wizję na patelnię i obserwowałam jak skwierczy, rozrzucając dookoła gorące kropelki tłuszczu. Odsunęłam się, bo piekły w skórę, jak wbijane szpilki.

Nie oświadczył mi się, zdradzał mnie. Zaniedbywał. Przestał zachowywać pozory i nawet nie próbował zachowywać się szarmancko. Pił coraz więcej.

Właściwie to nie chciałam już się dowiedzieć niczego.
Marzenie skwierczało na patelni, było czarne i cuchnęło niczym spalona dziczyzna.
Potworny fetor rozszedł się w całej kuchni.

Poszłam do łazienki z patelnią w ręku, przechyliłam ją, a spalona myśl wpadła do muszli klozetowej. Spłukałam wodę.

Na oknie stał pielęgnowany od dawna kwiat. Był czarny, pochłaniał wiele mojego zapału i miłości. Miał za to cudowne właściwości – można było przy nim ogrzewać ręce jak przy kominku. I potrafił mnie pocieszyć, chociaż to może brzmieć absurdalnie, ale naprawdę potrafił. Niewiele ludzi potrafiło w to uwierzyć. Gotowali w garnkach swoje fantazje, czasem przetrzymywali je w lodówkach, gdy robiło się za gorąco. Tymczasem mój kwiat pochłaniał mnóstwo światła słonecznego, które biło od niego potem w pochmurne dni. Był ze mną każdego dnia i przynosił mi radość, a ja zawsze pamiętałam żeby go podlewać. Inni co prawda nie musieli nic podlewać, ale kiedy już coś wykipiało, nie było odwrotu. Trzeba było w kółko stać i pilnować gotujących się uczuć, a mój kwiat po prostu był. I cały czas jest, a ja jestem mu za to wdzięczna.

2014