Menu Zamknij

Jak pogodziłam studia dzienne i opiekę nad niemowlęciem

Lilia na targach pracy „Dni Kariery” na auli UMK

Dzisiaj był wielki dzień – odbierałam decyzję w sprawie stypendium za wyniki w nauce. A zeszły rok był rokiem niełatwym, bo moja córka, urodzona z końcem lipca 2017 roku, na początku października miała zaledwie dwa miesiące. We wrześniu 2018, kiedy zdawałam ostatnie przedmioty, to było już dziecko w wieku roku i ponad miesiąca. Nie mieliśmy regularnej pomocy dziadków, niani, nikogo. Tylko ja na zmianę z mężem przy dziecku, jego praca i moje studia. Jednak udało się – nie tylko zaliczyłam II rok dziennych studiów licencjackich, ale jeszcze dostałam stypendium za wyniki w nauce. Jak to się udało?

Plan był wariacki. Nie było żadnej pewności, czy to się uda – bo nie było kogo wypytywać o „know-how”. Znałam co prawda osoby, które urodziły dziecko w czasie studiów, przeważnie pod koniec (chociażby moja mama). Mało kto jednak planuje sobie powiększenie rodziny i pierwszy rok studiów na ten sam rok, a mi taki pomysł przyszedł do głowy i go przekornie zrealizowałam. A właściwie – zrealizowaliśmy, bo jednak zupełnie sama nie dałabym rady – ani zajść w ciążę, ani udźwignąć konsekwencji 😉  O tym, jak minął mi pierwszy rok studiów, kiedy pracowałam i byłam w ciąży oraz o tym, z czego wynikła taka decyzja – napiszę innym razem. Dzisiaj skupię się na tym, co się stało, gdy maluszek już pojawił się na świecie. Opiszę, z jakimi trudnościami się zmagałam i jak sobie z nimi poradziłam.

Problemy ze zdrowiem fizycznym

Godzina 0. 10:58, 21 lipca 2017. Przez cesarskie cięcie przychodzi na świat moja córka. Dopiero po kilku godzinach przechodzi mi znieczulenie i mogę znów poruszać się od pasa w dół. Do prawej ręki, od miesiąca zdrętwiałej, wkrótce dołącza lewa, zaczynają się zaburzenia czucia. Radość jest ogromna, tak ogromna, że przyćmiewa strach o własne zdrowie. Dziecko ma się świetnie. Większość ludzi pyta właśnie o nie, ja czuję się dużo gorzej.

Pro-tip: młodą mamę zawsze warto zapytać najpierw o jej samopoczucie, noworodek nie obrazi się o brak koncentracji na nim, bo mentalnie przebywa jeszcze wśród kosmicznego pyłu (wystarczy popatrzeć w oczy takiego dziecięcia, aby ujrzeć ocean niezrozumienia – 0 kontaktu wzrokowego).

Zdrętwiałe ręce i bolesne, irytujące zaburzenia czucia będą jeszcze problemem przez kilka kolejnych miesięcy, zarówno podczas pisania na klawiaturze jak i na kartce. Zespół cieśni nadgarstka jest operacyjny, ale kiedy nie podnosi się ciężarów. A mama nie może nie podnosić ciężarów. 
Codziennie tacha ze sobą kilkukilogramowego malca, który błyskawicznie potrafi dobic do 10 kilo (u nas to się stało jeszcze przed 1 urodzinami). Poza tym operacja nie zawsze przynosi oczekiwany rezultat, tendencje do cieśni pozostają zawsze.  Pomagają mi konsultacje z fizjoterapeutami, a w ich wyniku – zimne okłady, ćwiczenia, masaże, zabiegi laserami i prądem,
pilnowanie ergonomii podczas pracy i noszenie dziecka w chuście zamiast na rękach.

Kilka miesięcy po porodzie pojawia się bolesność lewego kciuka – to zespół de Quervaina, tzw. bolesny kciuk matki. W nocy, podnosząc dziecko z łóżeczka i chwytając je instynktownie, wyginając kciuk – wyłam z bólu. Chorobę udaje się zdiagnozować i otrzymać konkretny plan leczenia po wiztach u 4 ortopedów. USG nadgarstka jest wykonane na moją prośbę, bo pierwszy z ortopedów nawet sam na to nie wpada. Mam satysfakcję, że pomogłam w diagnozie, ale przeraża mnie widmo kolejnej ciężko uleczalnej dolegliwości ze skłonnością do nawrotów. Jednak po około dwóch miesięcy noszenia stabilizatora, dolegliwość ustępuje.

Organizacja studiów

Żeby w ogóle dało się spróbować studiowania, muszę zawnioskować o indywidualną organizację studiów (IOS), porozmawiać z każdym wykładowcą na temat tego ile niechodzenia zniesie i co będę musiała zrobić, żeby nadrobić nieobecności. Regulamin studiów na mojej uczelni (UMK) przewiduje wychowywanie dzieci przez studenta jako jeden z możliwych powodów ubiegania się o IOS (dla zainteresowanych – punkt 10).

W niektórych przypadkach okazuje się możliwe nieuczęszczanie na zajęcia w ogóle, w innych muszę mieć wysoką frekwencję, ale zazwyczaj wyższa liczba nieobecności jest tolerowana. Spotykają mnie niesamowita wyrozumiałość i wspacie ze strony wykładowców. Niektórzy pozwalają mi zabierać córkę na zajęcia. Kilka razy udaje mi się w ten sposób uczestniczyć w lekcji, jednak kosztuje to mnie dużo wysiłku fizycznego i psychicznego – staram się jednocześnie zrozumieć, co mówi wykładowca i zabawiać po cichu leżące na macie lub siedzace na kolanach niemowlę. Staram się więc unikać takich sytuacji i pod koniec roku akademickiego córka towarzyszy mi już tylko podczas załatwiania formalności, wizyt w bibliotece, czy indywidualnych konsultacji/zaliczeń.

Partnerka w studiowaniu

Na pierwszym roku znalazłam koleżankę, z którą idealnie przygotowuje mi się prezentacje i uczy do egzaminów oraz zaliczeń. Postanawiamy wykorzystać to, że dobrze się dogadujemy w kwestiach uczelnianych i zakładamy wspólny folder do nauki na Google Docs. Ania studiuje drugi kierunek, więc też ma IOSa. Notatki prowadzimy na zmianę (jeśli jedna z nas jest nieobecna), albo jednocześnie. Prezentacje, które przygotowujemy wspólnie, również tworzymy zdalnie, dzieląc się 50/50. Zdarza się, choć rzadko, że Ania ratuje mi tyłek i robi za mnie większość roboty – na przykład opracowuje zagadnienia na egzamin sama. Innym razem bierze sobie więcej slajdów w prezentacji. Następnym razem to ja wezmę więcej. Często dostaję wiadomości: „idziesz na zajęcia?”, „pisałaś już do niej?”, „no i co w końcu, zrobiłaś te zadania”? Odpisuję zgodnie z prawdą – że tak, że nie, albo że mam kryzys. Albo po prostu opisuję jej jak żałośnie w danym tygodniu wygląda moje życie i jak bardzo nic za to nie mogę. Ania nie ocenia, Ania rozumie. Wysyłamy sobie nawzajem zdjęcia swoich kotów, czasem spotykamy się poza uczelnią. Czy dałabym sobie radę bez niej? Może. Ale byłoby mi o wiele trudniej.

Karmienie niemowlęcia

Małe niemowlę karmione piersią potrafi pić nawet kilka razy na godzinę. Do 6 miesiąca powinno pić wyłącznie mleko, a często jeszcze przez kilka miesięcy niechętnie je coś innego. Laktator staje moim dobrym znajomym. Przy okazji przez krótki czas nawiązuję współpracę z bankiem mleka i oddawaję nadwyżki pokarmu dla wcześniaków. Często musze wstawać chwilę po szóstej na zajęcia na ósmą rano, żeby odciągnąć mleko. Okazało się, że nie ma mowy o zrobieniu zapasów, bo dziecko nie gustuje w (roz)mrożonkach. Odmawia także podania mleka modyfikowanego. Nie raz zdarzy się, że mleka było za mało, albo nie zdążyłam go przygotować (raczej już w okresie po rozszerzeniu diety córki o inne składniki). Bywa, że nie ma to żadnego znaczenia, bywa także, że wracam do domu i zastawaję tam dramat, płaczące wniebogłosy, stęsknione, głodne i złe maleństwo. I oczywiście zmęczonego sytuacją męża.

Pracujący tata vs. małe dziecko

No właśnie. Co musi zrobić mąż, żeby mi skutecznie pomagać? Nieustannie modyfikować grafik, pracować po kilka dni w tygodniu z domu, czasem negocjować przerwę w pracy w niestandardowych godzinach (a później ją odrabiać), brać wolne na jeden dzień lub kilka po to, żebym mogła coś załatwić czy zaliczyć. Raz decydujemy się połączyć tygodniowe wakacje w Krakowie u znajomych z moim wyjazdem na konferencję, która daje mi kilka punktów do stypendium, ale przede wszystkim dużo pozytywnych emocji, wiarę we własne możliwości i satysfakcję. Wcześniej Olek bierze dwa jednodniowe urlopy, jedziemy wtedy do Trójmiasta i do Łodzi na targi pracy, gdzie prowadzę minibadania potrzebne mi do wystąpienia. 

Ponieważ przez pierwszy semestr nie mogę przebywać poza domem dłużej niż 2 godziny (mała nie była w stanie wytrzymać beze mnie), co najmniej raz w tygodniu można zastać Olka i Lilię koczujących przed salą komputerową w bibliotece uniwersyteckiej, a później na basenie, gdzie mam zajęcia z pływania. W razie kryzysu – wychodzę do nich i karmię córeczkę.

Bez wsparcia, jakie mi udziela Olek, nie dałabym rady. W związku, gdzie trudno o partnerstwo właściwie nie ma mowy o samorealizacji strony, która „ma wszystko na głowie” (czyli zazwyczaj – samorealizacji kobiety). Ludzie często zachwycają się, że tata zmienia pieluchy, czy wstanie w nocy, albo raz na jakiś czas zostanie z dzieckiem. U nas to wszystko było (i jest) na porządku dziennym, niemalże 50/50 (nie da się tego policzyć, dużo czasu spędzamy też razem).

Stan psychiczny rodziców

Nie raz dokucza nam zmęczenie, przechodzące czasami w wyczerpanie. Zdarza też jednak mnóstwo dobrych nocy, kiedy się wysypiamy. Na nudę  w ciągu dnia nie możemy narzekać, a jednak życie z niemowlęciem to spora doza rutyny. Taki paradoks. Ciągle masz coś do zrobienia, ale to ciągle to samo. Ktoś do ciebie pisze/dzwoni z jakąś sprawą, ty informujesz że nie możesz się tym zająć i zastanawiasz się, czy dodać „bo w sumie to jestem na dość przyjemnym spacerze z dzieckiem w chuście, ale to nie dlatgo, że się opierniczam, po prostu nie mogę w tej chwili robić nic innego”. Mimo że nie odczułam baby bluesa i przez pierwsze pół roku życia córki jest mi daleko do depresji, w drugim semestrze studiów momentami mam wrażenie, że chwyta mnie w swoje szpony depresja poporodowa. Po kilku dniach znów czuję się normalnie, czasem wręcz euforycznie. Nie wybieram się jednak do psychologa, a raczej do cukierni, do sklepu, czy na spotkanie z kimś.

Staram się dbać o ruch – jesienią biegam, cały rok akademicki chodzę na basen – w pierwszym semestrze na pływanie, w drugim – na aqua aerobik. Wychodzę też z domu dla czystej przyjemności, a nie tylko na zajęcia. Zdarza się, że daję radę wyjść sama raz w tygodniu, ale częściej – raz na kilka tygodni. Dlatego kiedy muszę zajmować się małą, często przemierzam z nią Toruń w chuście – chodziłam w różne miejsca, spotykam się ze znajomymi, albo zabieram ją do kawiarni-bawialni. Dzięki temu nie odczuwam tak mocno braku czasu dla siebie. A w domu – żeby poczytać czy posiedzieć na komputerze, korzystam z drzemek Lilii, albo późno kładę się spać. Kiedy zmęczenie bierze górę, nadrabiam drzemiąc nazajutrz razem z córką.

Kryzysy w studiowaniu

Na drugi rok studiów specjalnie przeprowadziliśmy się do Torunia całą rodziną, czyli we trójkę. Nie było odwrotu, nie mogłam tak po prostu powiedzieć „to ja już nie chcę”. To mnie motywowało. Myślałam – „jesteśmy tu na 2 lata, ponieważ mam konkretny cel i chcę go zrealizować.”

Kryzysy zdarzają się i to często, objawiają się wstydem, obawami przed przyjściem na zajeci, albo po prostu niemożnością podniesienia się z łóżka, żeby wyjść na uczelnię. Zdaję sobie sprawę, że Olek ustawia pode mnie grafik, ale i tak czasami opuszczam zajęcia, bo bywam zbyt psychicznie lub/i fizycznie zmęczona, żeby wyjść. Dochodzi do tego, że na jednych zajęciach nie pojawiłam się ani razu i nie rozmawiałam z wykładowcą, a odbyła się już co najmniej połowa godzin. Jednego tygodnia nie mogłam iść, bo mąż musiał pracować w tych godzinach, a innego, kiedy miałam możliwość wyjścia – nie wychodziłam, bo miałam doła. Im dłużej trwa ta sytuacja, tym bardziej boję się, że nie dostanę zaliczenia. Ale w końcu musze coś z tym zrobić, zbieram się na odwagę, a wykładowca okazuje się być bardzo w porządku. Wykonuję wszystkie potrzebne zadania, łącznie z dodatkowym (za nieobecności) i udaje mi się nawet uzyskać piątkę.

Na uczelni jestem z rzadka, więc czasem krążą o mnie dziwne plotki, jedna z nich do mnie dociera – że niby coś podkablowałam. Nawet nie miałam pojęcia o sytuacji, którą rzekomo omawiałam z opiekunem roku. Dostaję też trochę hejtów na Facebookowej grupie moich współstudentów. Takie sytuacje bolą, ale z drugiej strony przez całe życie sobie z nimi radziłam, bo zwykle mniej lub bardziej odstawałam od grupy. Nie umiem się pogodzić z rolą outsidera, bo nigdy do niej nie dążyłam. Dziwna atmosfera na roku nie dotyczy tylko mnie, zdarzają się różne incydenty. Postanawiam przestać się tym wszystkim zadręczać, ale przez wiele tygodni czuję się na zajęciach bardzo nieswojo. Nie umiem zapomnieć. Kilka razy rozważam wzięcie urlopu dziekańskiego, żeby zmienić otoczenie. Rezygnuję jednak z tego, bo mam cel i chcę go jak najszybciej osiągnąć. Wizualizuję sobie dyplom licencjata i uśmiechniętą, dumną z mamy dwulatkę.

Przez cały rok nie zdaję tylko jednego egzaminu. A uczyłam się do niego tak:

Na poprawę przychodzę wiele tygodni później, z córką zresztą, odpowiadałam ustnie i dostałam 5. A Lilia bawi się na moich kolanach smyczą do kluczy, czy jakimś podobnym gadżetem, który użyczyła nam pani profesor.

Wraz z nadejściem lata nadchodzi prawdziwy kryzys, a jednocześnie czas wakacji. Kilukrotnie odwiedzamy moją mamę w Sopocie, chodzimy na plażę, do miasta, na spacery, siedzimy w domu i oglądamy seriale. Raz przyjeżdża do mnei koleżanka z zagranicy. Byłoby cudownie, gdyby nie widmo tego, czego jeszcze nie zrobiłam.

  Dzięki sesji ciągłej zarówno przedmioty z pierwszego, jak i drugiego semestru mam szansę zdać do końcówki września. Mam kilka nieoddanych referatów, jakieś ustne zaliczenia, niewygłoszone prezentacje. Codziennie o tym pamiętam i codziennie to ignoruję. Przez wiele miesięcy, aż w końcu nadchodzi wrzesień, a ja mam 8 niezaliczonych przedmiotów w USOSie. A z jednego ktoś wstawia mi soczystą 2, rezonującą na czerwono. Alarm! Okazuje się, że nie mam całego września, trzeba wyrobić się do 20. Olek mnie dopinuje, zabiera córkę na długie spacery, zabawia ją, a ja piszę maile, robię prezentacje, czytam materiały. Kolejna godzina 0 – 20 września, środek dnia. Dostaję ostatnie brakujące oceny i kończę ten trudny rok ze średnią 4.31.

Przez cały rok pozostaję w stałym kontakcie z mamą i z dziadkiem, często odzywa się też tata, o moje zdrowie i o to jak mi idzie pytają teściowie. Dostaję słowa wsparcia od przyjaciół i znajomych, mam się komu wyżalić i pochwalić. Na koniec mogę powiedzieć wszystkim, że się udało. I oddycham z ulgą.

Czy było warto?

Tak. Ale czy zrobię to kolejny raz? Stanowczo nie, raz wystarczy. Teraz rozumiem, dlaczego urop macierzyński trwa (w Polsce) rok i dlaczego niektórzy nie planują na ten czas zupełnie nic. Oczywiście wychodzenie na zajęcia pomagało mi bardzo w oderwaniu się od codzienności z wymagającym niemowlęciem. Byłam też mentorką Erasmusa (z powodzeniem) i przewodniczącą koła naukowego (totalne fiasko – ale cóż, nie wszystko się udaje). Koło od nowego roku akademickiego zostało przekazane osobie, która ma więcej czasu i zapału do działania jako przewodnicząca ode mnie.

Stypendium się przyda, przeznaczę je na żłobek i dzięki temu uniknę powtórki z pierwszego roku, który bardzo nas zmęczył. Lilia ma już 16 miesięcy i dobrze radzi sobie beze mnie. Chodzimy na adaptację i od grudnia najpewniej dołączy do grupy maluszków.

Nie każdy i nie na każdej uczelni, nie na każdym wydziale, nie na każdym kierunku (i tak dalej) może studiować i opiekować się niemowlęciem. Na pewno nie bez żadnej pomocy. Na pewno nie bez życzliwych ludzi wokół. Ale jeśli jest cień szansy, że nie trzeba będzie brać dziekanki, warto spróbować. I przetrzeć szlak, nawet jeśli nikogo nie było na nim wcześniej. Jako nastolatka lubiłam słuchać takiej piosenki…

Dojść można wszędzie po cudzych śladach
i słowa jak błędy powtarzać.
I za cudzym cieniem bez końca gonić,
rzucając swe myśli na wiatr.
Mnie ta gonitwa nie bardzo bawi,
więc wolę to innym zostawić!

Tam gdzie nie ma już dróg
szlak przetrę swój do celu.
Tam gdzie nie ma już dróg
stanie mój drogowskaz!

Ewa Farna, „Tam gdzie nie ma już dróg”