Byłam dzieckiem, które najpóźniej we wsi nauczyło się jeździć na rowerku bez dodatkowych kółek (a przynajmniej tak to sobie zapamiętałam). W przedszkolu, kiedy wszystkie dzieci kozłowały, mi uciekała piłeczka. Hula-hop nie chciał współpracować i po 2-3 okrążeniach lądował na podłodze. Przez skakankę umiałam przeskoczyć wiele razy… Ale zawsze tylko jeden raz z rzędu. Na WF-ie w 2 klasie podstawówki wskutek wypadku straciłam pół zęba – bawiliśmy się w ganianego z szarfami w spodenkach, trzeba było zabierać „ogonki” innym, nie dać zabrać sobie… Mała Julia po prostu uznała, że trzymając mocno obiema rękoma za miejsce, gdzie miała wetkniętą szarfę, w końcu poradzi sobie lepiej niż zwykle (czyt. nie zejdzie z boiska w pierwszej minucie). Ktoś pociągnął mocno i oboje upadliśmy. I po zębie. Konsekwencje nieprzyjemne, muszę do końca życia chodzić na kontrole z tym związane, ale na szczęście tylko co kilka lat.
Nie muszę chyba wspominać o tym, że byłam wybierana do drużyny na WF-ie jako ostatnia lub jedna z ostatnich?
Nie zdałam prawa jazdy, już trzy razy, bo leży u mnie koordynacja oko-ręka, oko-noga… Takie tam różne koordynacje. Ale wiecie, co jest najlepsze? Że kiedy czegoś bardzo pragnę, przeszkody po prostu nie istnieją. Albo ja przestaję je widzieć.
Mając 13 lat zakochałam się w jeździe konnej. Trudno mi powiedzieć, dlaczego. Po prostu poprosiłam mamę, żebyśmy pojechali na weekend majowy na konie i tak się zaczęło. Okazało się, że chociaż początkowo nie radziłam sobie najlepiej, już tego samego lata nauczyłam się jeździć kłusem i pojechałam w teren. Siedziałam też na koniu, gdy przypadkiem zagalopował. Tego uczucia odprężenia i radości nie da się porównać z niczym. Czuję się, jakbym latała, uwielbiam galop.
Czułam, że chcę.
Czułam, że muszę.
I mimo przeciwności, nieregularnie, w miarę możliwości, jeździłam. Albo chociaż przebywałam blisko koni. Na przykład fotografując je, podchodząc do nich, albo pomagając przy hipoterapii.